niedziela, 29 grudnia 2013

Rozdział VI

W poniedziałek była okropna pogoda. Cały ranek padało. Wiał wiatr i chcą czy nie chcąc musiałam założyć do szkoły cieplejszą kurtkę i szalik. Nienawidzę szalików. Po prostu nienawidzę. Zrobiłam sobie trzy kanapki, bo po pierwsze nie jadłam śniadanie, a po drugie Cassie zapowiedziała, że ona chętnie by coś zjadła w szkole.
         Brandon wyszedł dwie godziny wcześniej do szkoły, bo ze swoją drużyną siatkarzy miał mieć trening. Ominęło go śniadanko.
         Gdy doszliśmy do szkoły, w szatni czekał na nas Brandon.
-Hej. Po szkole mamy trening. –powiedział do nas.
-Co? Jaki trening? –zadziwiła się Cassie.
-No… naszych mocy. –powiedział takim tonem, jakby to było oczywiste.
-Naszych mocy? My nie umiemy nad nimi kontrolować. –powiedziałam.
-Spróbuj coś przywołać. –zwrócił się do Cassie. -No na przykład –rozejrzał się- tego buta.
         Wyciągnęła rękę i skupiła się mocno na tym, aby tego buta przywołać. Nic się nie stało.
-No i co? –zapytała.- Lily ma rację. Nie umiemy nad tym kontrolować.
- To się nauczymy. Teraz spadam, mam jeszcze trening siatkarski.
         Poszłyśmy na pierwszą w tym dniu lekcję- fizyka. Starałam się nie jeść tych kanapek. Chciałam je zostawić na trening. W szkolnym sklepiku kupiłam jabłko. Oczywiście podzieliłam się nim z Cassie, bo patrzyła na mnie takim wzrokiem… Dzięki Bogu Brandona nie było, bo cały dzień grał w siatkówkę (jutro miał zawody). Jeszcze musiałabym się z nim dzielić jabłkiem i co by było? Nie miałabym co jeść.
         Po matematyce weszłam z Cassie do szatni. Brandon stał nad uchem i nas pospieszał.
-Dobra, dobra nie drzyj się! Gdzie my w ogóle idziemy?
-Do…
-Hej Brandon! –pojawiła się Lisa.
-Hej. Idziemy do…
-Wybierzesz się z nami do kina?- zapytała.
-Szlag! –mruknął pod nosem.- Nie, mam inne zajęcia. Pójdziemy do…
-Szkoda. Jakby co to dzwoń. –powiedziała i odeszła.
-CHOLERA JASNA! PÓJDZIEMY DO STARYCH MAGAZYNÓW NA SKRAJU MIASTA!!! –krzyknął zdenerwowany.
-Ciszej! –szepnęłam.
-Sorki, zdenerwowałem się.
-Pójdziemy do… pójdziemy do… pójdziemy do… -chichotała Cassie po drodze.
         Do starych magazynów droga prowadziła później przez pola.
-Ale tu mokro. –jęczałam.
-Mokro, mokro. –powiedział Brandon i otworzył drzwi. Były otwarte.
         Było ciemno. Gdy Brandon zapalił światło, trochę się rozjaśniło. Po prawej stronie stały 4 krzesła, a resztę przestrzeni zajmowały puste beczki. Wyglądało trochę ponuro. Rozległ się huk. To Cassie przewróciła jedną z beczek.
-Dobra. Zaczynamy. –powiedział Brandon.- Cassie, jak zrobiłaś to z przywołaniem ręcznika?
-No… tak jakoś… nie wiem. Po prostu wyciągnęłam rękę. O tak. –wyciągnęła prawą rękę zatrzymując ją tuż przed moim nosem.
-A powiedziałaś coś wtedy może?
-Nie…
-To jak to się mogło stać?
-Nie wiem. Ja po prostu tego potrzebowałam. Pomyślałam, że chciałabym aby ten ręcznik znalazł się w mojej dłoni i …
-To jest to! –krzyknęłam. – Ona musi tego chcieć! Potrzebować!
-No tak, Lily! Jesteś genialna! –powiedział i pocałował mnie w czoło.
         Nie wyglądał tą sytuacją zmieszany. Pobiegł po beczki. Ja natomiast spłonęłam rumieńcem i spojrzałam na Cassie. Uśmiechała się z wyższością, a potem jej mina przybrała postać zwrotu „a nie mówiłam?”. Posłałam jej zabójcze spojrzenie.  Po chwili pojawił się Brandon z jedną małą beczką.
-Posłuchaj Cassie. Będziesz musiała przywołać myślami te beczkę. Po prostu zapragnij by znalazła się w twojej dłoń. Chciej tego!
-Okey, okey. Postaram się. –Cassie mocno zacisnęła oczy i wyciągnęła rękę. Brandon przypatrywał się jej uważnie. Ja zerkałam raz na beczkę, a raz na moją przyjaciółkę. Nic się nie działo. –Cholera. –mruknęła Cassie otwierając oczy.
-Spokojnie. Jeszcze raz.
         Cassie ponownie zamknęła oczy. Tym razem pomyślała na głos:
-Chcę, by ta beczka znalazła się w moich dłoniach! –zdając sobie sprawę z tego, że nic się nie dzieje, spróbowała jeszcze raz- Chcę, by ta beczka znalazła się w moich dłoniach! Chcę, by ta beczka znalazła się w moich dłoniach! Chcę, by ta beczka znalazła się w moich dłoniach! Chcę…chcę… chcę…
-Stop.
-Wiem, jestem beznadziejna. –oświadczyła.
-Nie, nie jesteś. Musisz tylko ćwiczyć. –Brandon miał anielską cierpliwość.- To ty może odpocznij, a ja zajmę się Lily. Lily, pozwól.
         Podeszłam niepewnie.
-Ja spróbuję cię zaatakować, a ty mnie odepchnij. Tylko nie używaj rąk!
-Dobra.
         Moje próby były tak samo bezowocne jak Cassie. Nie mam zielonego pojęcia jak mi się to wcześniej udało. Nie wiem. Kiedy  atakował mnie Brandon, wiedziałam, że nic mi nie zrobi, a przy braciach Carrow czułam, że znalazłam się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Tak! To jest to! Muszę wiedzieć, że coś mi grozi! Ale jak mam to poczuć przy Brandonie? To jest niemożliwe.
-Taaak! Udało się! Lily! Brandon! Udało mi się!!! –dobiegł nas krzyk Cassie.
         Oboje do niej podeszliśmy. Trzymała w ręku beczkę. Najprawdopodobniej użyła mocy. Brandon popatrzył najpierw na beczkę, potem w miejsce gdzie ona stała, a później na Cassie.
-Udało ci się?
-Tak! –powiedziała rozpromieniona.
-Jesteś świetna! Jak to zrobiłaś? –zapytałam.
-No… pomyślałam, że jeśli to nie znajdzie się w moim ręku to moje życie może być narażone na niebezpieczeństwo. Może mi się coś stać, lub wam. I wtedy poczułam, że beczka ląduje  w mojej ręce!
-Gratuluję! –uścisnęłam Cassie, ale Brandon tylko patrzył się osłupiały.- A tobie co się stało?
-Ja… cieszę się. –naglę promiennie się uśmiechnął. Podbiegł do nas i obie nas uścisnął jednocześnie. –Cassie zrób to dla mnie i spróbuj jeszcze raz, ale na większej beczce.
         Cassie rozejrzała się i zacisnęła powieki. Z wysiłku zrobiła się czerwona na twarzy. Już myślałam, że jej się nie uda, gdy już ku nam szybowała ogromna beczka.
-Uuu… chyba im większy przedmiot, tym jest mi ciężej. –oznajmiła.
-Świetnie się spisałaś! Genialnie! –powiedział i poklepał ją po plecach.
-A tobie jak idzie Lily? –zapytała mnie.
-Marnie. Zdałam sobie sprawę, że wcale się nie boję, bo wiem, że Brandon mi nic nie zrobi. Dlatego właśnie mi się nie udaje.
         Nagle ktoś złapał mnie od tyłu. Z początku sparaliżowało mnie ze strachu, ale potem poczułam wewnętrzną siłę i mojego oprawcę odrzuciło do tyłu.
-Auu!
-Lily! –wrzasnęła Cassie. –Gdzie Brandon???
-Tu jestem…-doszedł nas jego głos. Leżał tam, gdzie przed chwilą leżał mój oprawca.
-Co ci…
-To twoja sprawka. –zaśmiał się i już był obok nas. –Użyłaś mocy.
-Ale nie wobec ciebie…
-Właśnie, że wobec mnie. Nie zauważyłaś jak zniknąłem? Podszedłem od tyłu i objąłem cię. Ty się wystraszyłaś i łup! Już mnie nie ma! –zaśmiał się. –Dalej się mnie nie boisz?

-Ani trochę. –powiedziałam. Nagle poczuła w sobie jakąś pewność siebie, szczęście, że udało mi się!
______________________________________________________________________________________________________________________
Wiecie, to zbytnio też nie ma sensu, bo 1 osoba to  tylko komentuje. Chyba przestanę pisać ;c

środa, 18 grudnia 2013

V

Wieczorem doszłam do wniosku, że jednak cała ta legenda, o jakiejś magicznej krainie, o mnie jako o jakiejś księżniczce i o mojej mamie to całkiem możliwa historia. Jednak coś w mojej głowie mówiło, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach.
Miałam się już kłaść, kiedy dostałam SMS-a. Sięgnęłam po telefon i na wyświetlaczu ukazała mi się wiadomość od Brandona. Szybko przeczytałam:

Lily, dzieje się coś dziwnego. Czuję się dziwnie. Ja… nie wiem nawet jak mam ci to powiedzieć. Wpadnę zaraz do ciebie. Sorki, że tak późno, ale nie mogę z tym czekać do rana. Powiadom Cassie, żeby wpadła.
                                               Brandon

Co to ma znaczyć? Dzieje się coś dziwnego? Co? Miałam dzwonić do Cassie, ale właśnie w tej samej chwili ona zaczęła dzwonić do mnie.
-Tak?
-Lily? Wpadam do ciebie, bo ja zaraz tu świra dostanę.
-Co się dzieje? –zapytałam.
-Głowa mnie boli. Przed chwilą… Przed chwilą stało się coś… co jest baaardzo dziwne.
-Ale co? Co się wam wszystkim nagle stało?
-Nam wszystkim? –zapytała zdziwiona. –Dobra, nie ważne. Zaraz będę i wszystko ci opowiem.
         I rozłączyła się. Czekałam w napięciu aż moi przyjaciele zjawią się u mnie w domu. Miałam dziwne przeczucie, że ta cała historia będzie miała kiepskie zakończenie.
         Po jakichś 15 minutach do domu wbiegł najpierw Brandon, a później tuż za nim Cassie. Zaczęli opowiadać na raz. Nie rozumiałam nawet co drugiego słowa.
-Stop! Stop! –wrzasnęłam. –Po kolei. Cassie, co jest?
-No więc tak. Kąpałam się. Już miałam wychodzić, gdy zdałam sobie sprawę, że ręcznik jest zbyt daleko bym mogła go dosięgnąć. Jednak wyciągnęłam rękę po niego. I wtedy to się stało. –zrobiła dramatyczną pauzę.
-No ale CO się stało? –zapytałam spoglądając to na nią, to na Brandona, który strasznie zbladł.
-No jak wyciągnęłam rękę, to strasznie rozbolała mnie głowa. I nagle do mojej ręki PRZYFRUNĄŁ ręcznik! Myślałam, że zemdleję. On naprawdę przyleciał! Fru, fru! –dodała, bo pomyślała, że jej nie rozumiem.
-Przestań, przecież takie coś nie może się zdarzyć. Latający ręcznik? Hahaha nie rozśmieszaj mnie. –Cassie zrobiła obrażoną minę i poszła do lodówki i wyjęła z niego karton mleka.  –Nie strzelaj fochów. –dodałam. – Brandon, a tobie co się przydarzyło? –zaczęłam zachowywać się jak psycholog.
-Ja… ja chciałem iść spać. Moje łóżko było nie pościelone, a tak mi się chciało spać, że nie dałem rady pościelić. No i tak popatrzyłem na to uszko, i ono nagle zaczęło się samo ścielić! Samo! Zacząłem się cofać i potknąłem się o dywan. Zabrałem telefon i wybiegłem z domu. Napisałem ci SMS-a i ruszyłem do ciebie. Samo się pościeliło!
-Hahaha następy. Do Prima Aprilis jest jeszcze trochę czasu. Żartów wam się zachciało?
-To nie są żarty! –wybuchnął Brandon.- Ja myślałem, że umrę ze strachu. –widząc moją sceptyczną minę dodał: A jak wytłumaczysz to, że pokonałaś Carrowów? Zmiażdżyliby cię! No jak to wytłumaczysz, pytam się?!
-Ja… nie wiem…
-No właśnie! –powiedziała Cassie. – To ma związek z tą…
-…legendą. –dokończyłam za nią.
-Właśnie. To MY jesteśmy tymi przyjaciółmi, którzy mają ci pomóc pokonać… kogoś tam kogoś.
-Sam chyba nie wierzysz w to co mówisz… -zaczęłam.
-Wierzę. Ja o tym myślę od tamtego dnia, kiedy przeczytaliśmy tą legendę. Ja i Cassie mamy moc! Ty też ją masz. Zdarzyło się coś dziwnego może od tamtej pory?
-No…w sumie…-poczułam  na sobie wzrok tych dwoje.- W sumie tak.
         Cassie opadła szczęka.
-Co?!
-No miałam takie jakby… wizje. Były 2. Dzisiaj była ostatnia.
-I nic nam nie powiedziałaś?! –wściekł się Brandon. –NIC?! Myślisz, że nie jesteśmy warci twojego zaufania? Powiesz nam chociaż co widziałaś?
         Wyglądał na strasznie zdenerwowanego. Cassie trzymała szklankę z mlekiem i po cichu przyglądała się tej wymianie zdań.
- Widziałam krainę. To pewnie ta, o której mówiła legenda.
-Zapewne. –mruknął Brandon.
- I raz była jakaś taka… pogrążona w mroku, a druga… taka… jaśniejsza.
-Coś tam się działo?
         Sięgnęłam pamięcią wstecz. Czy coś się tam działo? Nie, chyba nie.
-Z tego co pamiętam, to nie. Nic się nie działo.
-Według legendy… ci przyjaciele mieli moce czarodziejskie.  No to na pewno my. Cassie… Cassie ma moc… jakby to nazwać…moc przywoływania rzeczy. Nie wiemy czy działa to też na ludzi. Ja mam… moc eee… moc robót domowych? –parsknął śmiechem.- Nie no, wiecie o co mi chodzi. Lily ty masz moc…takiej…samoobrony i posiadasz wizje. Świetnie.
-Co świetne? –zapytała zaskoczona Cassie.
-Mamy moce, no i… czeka nas przygoda!
-W której nie weźmiemy udziału.
-Dlaczego?
-Bo to zbyt ryzykowne. Możemy stracić życie…jeśli to w ogóle jest prawda.
-Lily nie oszukuj sama siebie! Podświadomie wiesz, że  to wszystko prawda.
-No dobrze. –powiedziałam.-Ale co z tatą? Czy on o wszystkim wiedział?
-Myślę, że nie. I lepiej mu nie mów. –dodał do chwili.
-Okey, okey.
         Usiedliśmy przy stole. Każdy z nas pogrążył się w swoich myślach. Ja rozmyślałam nad tym czy to wszystko jest prawdą? No bo jak niby u licha może istnieć magia?! Przecież to nie możliwe.
-Wiesz Lily –zaczęła Cassie.- Nie chcę się wpraszać, ale byłoby miło, gdybyś pozwoliła mi u siebie spać. Trochę jeszcze się boje tam wracać, nie mogę się otrząsnąć z tego szoku. Rodziców nie ma w domu, a sama na pewno nie zostanę.
-Pewnie. Zaraz ci przyszykuję pościel i…
-Mogę spać u ciebie w pokoju?
-Eh…no dobra. Położymy się razem. –uśmiechnęłam się.
-Dziękuję. –powiedziała i uścisnęła mnie.
-Lily…-zaczął Brandon.

-Tak, tak. Ty też możesz u mnie spać.  –powiedziałam wyprzedzając jego pytanie. –Tylko nie u mnie na łóżku. –wszyscy parsknęli śmiechem.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rozdział IV

Uwielbiam soboty. A tą szczególnie. Była piękna, jesienna pogoda. Za oknem świeciło słońce, wiał lekki wiaterek, przez którego spadały ostatnie złote liście. Miałam zamiar porządnie się wyspać, lecz popsuł mi go telefon od taty. Odebrałam go możliwie szybko- wiecie, zanim wstanę…- i usłyszałam, że do następnej soboty mam wolną chatę, bo tata pilnie wyjechał na tydzień. Super, ciekawe czy zostawił mi pieniądze? Położyłam telefon pod poduszkę i usnęłam. Około dwudziestu minut później znów zadzwonił telefon. „Nigdy więcej wibracji” –pomyślałam. Dzwoniła Cassie z prośbą, bo zwrot zeszytu z chemii-„Jasne, jasne później ci oddam”. Sięgnęłam pamięcią wstecz i doszłam do wniosku, że ja od dwóch miesięcy się porządnie nie wyspałam. Wyłączyłam telefon i nakryłam się kordłą na głowę. „Teraz będę miała święty spokój”. Nie miałam racji. Chwilę potem zadzwonił dzwonek do drzwi, a moja cierpliwość dobiegła końca.
-DO CHOLERY, CZY NAWET W SOBOTĘ NIE MOŻNA DŁUŻEJ POSPAĆ?!
         Założyłam kapcie i zeszłam na dół. Im więcej robiłam kroków, tym bardziej czułam się wykończona. Wreszcie dowlekłam się do drzwi i ujrzałam w nich Cassie. Myślałam, że mnie szlag trzaśnie. Stała uśmiechnięta do ucha do ucha i śmiało wkroczyła do środka.
-Hej. Ty jeszcze śpisz? –zdziwiła się.
-Tak, śpię…a właściwie spałam. Coś się stało?
-Nie, nic. Tak przyszłam. Ubieraj się. Zjesz śniadanie. Jest twój tata?
-Nie, nie będzie go tydzień.
-Super. Ubieraj się.
-Nie, nigdzie nie idę, nie wstaję. Idę spać.
-Taka ładna pogoda, a ty w łóżku.
-A czy to moja wina, że przez cały tydzień lało, a w sobotę wyszło słońce? Nie, więc… dobranoc! –powiedziałam i weszłam do sypialni.
         Rzuciłam się na łóżko. Nóg nie czułam. Już moje myśli wędrowały do krainy kolorowych jednorożców i wróżek, gdy ktoś włączył głośno muzykę.
-Zabiję cię!!!- krzyknęłam wyskakując z łóżka i rzuciłam się na Cassie, która wpadła na moje łóżko. Zaczęłam ją okładać poduszkami, a ona dusiła się ze śmiechu. –Co ci tak wesoło?
-Hahaha przestań, Hahaha to łaskocze!
-To nie miało łaskotać tylko boleć. –powiedziałam przestając ją bić i zerknęłam na poduszkę. W tym czasie Cassie wyrwała mi ją i zaliczyłam wypad z łóżka. Leżałam, bo ona tak się zamachnęła, że zrzuciła mnie z łóżka.
-Ops! Nie chciałam. –powiedziała chichocząc. –No, ale chyba już się obudziłaś.
Zdałam sobie sprawę, że nie chce mi się już spać. Zrezygnowana wstałam z podłogi, wzięłam jeansy i koszulkę z szafy i poszłam się ubrać. W tym czasie Cassie posprzątała cały ten bałagan.
Po kilkunastu minutach wyszłam z łazienki i skierowałam się do kuchni, by zjeść śniadanie. Zrobiłam sobie jajecznicę, bo na to właśnie miałam ochotę. Cassie usiadła sobie na kanapie przed telewizorem i włączyła telewizję.
-Obrabowano jakiś bank. –oznajmiła.
-Świetnie. Chcesz trochę soku?
-Nie, dzięki. Ten sprawdzian miał być w poniedziałek, czy w środę? Ten z fizyki.
-O fuck! –przypomniałam sobie, że pani od fizyki zapowiedziała na poniedziałek sprawdzian, a był to dział, którego za żadne skarby świata nie pojmowałam. –W poniedziałek.
-Czyli nici z twojego wylegiwania się?
-Nici. –powtórzyłam przyglądając się mojej jajecznicy.
-No cóż… odpoczniesz innym razem.
-Kiedy? Jak nie sprawdziany, to kartkówki, lub przyjaciółki, które odwiedzają mnie w sobotę o świcie.
-Nie przesadzaj. Jest już 900.
-No właśnie… 900. To jest pora, o której ja jeszcze w soboty nie kontaktuję.
         Pozmywałam i usiadłam prze telewizorem razem z Cassie. Włączyłyśmy na jakąś komedię. Po piętnastu minutach zdecydowałyśmy, że jednak się trochę pouczymy.
         Po próbie wbicia sobie do głowy kilku wzorów, zrezygnowałam, obiecując sobie w duchu, że w niedzielę się za to zabiorę. Włączyłam telefon i zauważyłam, że mam jednego SMS-a i jedno nieodebrane połączenie. Dzwonił tata. Szybko do niego oddzwoniłam. Chciał mi tylko powiedzieć, że pieniądze zostawił w komodzie. SMS-a dostałam do Brandona:

Hej.
Mogę wpaść do ciebie? Pewnie Cassie też tam jest więc posiedzimy we trójkę. Zawsze to raźniej. Czekam na odpowiedź. Pa.

Ogarnęłam wzrokiem pokój, i doszłam do wniosku, że jest w miarę czysty i mogę tu kogoś zaprosić. Odpisałam mu więc:

Hej.
Wpadaj. Lodówka pusta, więc jak coś to nic nie podjesz :D Czekam.

Wysłałam mu wiadomość i zeszłam na dół. Cassie właśnie grzebała w lodówce.
-Lily, twoja lodówka świeci pustkami wiesz? Została tylko Nutella.- Zajrzała do słoika.- Stop. Wróć. Został tylko kubek wymazany Nutellą.
-Wiem, wiem. Po południu wpadnę do sklepu i coś kupię.
         To była chyba najnudniejsza sobota. Siedziała przy stole gapiąc się na kubek od Nutelli, a Cassie łaziła w te i we wte, jakby myślała, że stanie się coś strasznego gdyby przestała chodzić.
         Pięć minut później zadzwonił dzwonek do drzwi i wszedł Brandon. Włosy postawił sobie na żel, spodnie założył czerwone i bluzę baseballówkę.
-Hej wszystkim.
-Hej. –odpowiedziałyśmy.
-Co robicie?
-Nudzimy się. –powiedziała Cassie. –Masz jakiś pomysł co by tu porobić?
-Nie. A robiłyście coś ciekawego gdy mnie nie było?
-Jeśli nie liczyć tego, że Lily chciała mnie zabić poduszką, to nie, nic ciekawego nie robiłyśmy.
-Hahaha Lily przejawia skłonności mordercze. –powiedział Brandon chichocząc.
-Tak to jest, kiedy mnie ktoś budzi w sobotni ranek. –powiedziałam.
-Dobra, już wiem czego nie robić. Okey. Mogę skorzystać z neta? Mój nawala…
-Spoko. Ja zrobię herbatę czy coś.
         Weszłam do kuchni. Wyjęłam trzy kubki postawiłam na blacie. Po długotrwałym poszukiwaniu torebek herbaty wreszcie mogłam ją podać przyjaciołom. Wyjęłam tacę i postawiłam na niej kubki. Ledwie oddaliłam się parę centymetrów od blatu, głowa cholernie zaczęła mnie boleć.
         Tak jak ostatnio miałam wizję. Tylko tym razem nie była to jakaś wieś, ale wojna. Tysiące stworzeń i ludzi walczyło ze sobą. Jedni mieli łuki, drudzy miecze a jeszcze inni walczyli gołymi rękoma. Nie widziałam ich twarzy, bo były tak jakby… rozmazane. Poczułam jakby głowa trochę przestawała boleć, gdy nagle wszystko się pogorszyło i obudziłam się.
 Leżałam twarzą do podłogi. Wokół mnie leżały rozbite kubki i rozlana herbata.
-Co się stało? –zapytała natychmiast Cassie.
- Ni…nic. –powiedziałam podnosząc się z ziemi. – Po prostu… źle się poczułam. Nic takiego.
-Na pewno? –zapytał Brandon.
-Tak, serio nic mi nie jest. Zaraz to posprzątam.
-Pomogę. –zaoferowała się Cassie.
-Ja też. –dodał Brandon.

         Uporaliśmy się szybko z tym całym bałaganem. Nie chciałam nic im mówić, co widziałam i tak dalej. Sama nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale po prostu czułam, że jeszcze teraz nie mogę im o tym powiedzieć. 

niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział III

Skupiliśmy się ciasno wokół niego. Zaczął czytać:
100 lat temu w pewnej dolinie, żyła królowa co z urody słynie. Na magii się znała jak nikt inny. Broniła swego ludu jak lwica, ale opuszczała go czasami. Księżniczka na świat przyszła. Urodę ma po mamie. Szczęśliwe to chwile były, jak pamiętam. Lecz razu pewnego zły osiłek, co potężnym Sevuarem się zwał, najechał na nasz lud. Wtem królowa wspaniała bronić go chciała, i do swojej krainy jak orzeł przyleciała. Podstępny Sevuar klątwę na nią rzucił i oto ona już nigdy nie wróci. Padła przed swymi poddanymi, martwa. Wtem krainę złowieszczy mrok ogarnia i Sevuar rządzi, niczym z mocy Czarta. Nadzieję w księżniczce pokładamy i na ratunek ją wzywamy. Jak wyrocznia wszem głosi, księżna przyjaciół z darami czarodziejskimi odnajdzie i do królestwa sprosi. A ludzie to będą wierni, waleczni i wytrwali, co za swą przyjaciółkę życie by oddali. I tylko ta czwórka cała Sevuara pokona, osobno nic nie zdziała.”
-I to niby jest o mnie, tak? –zapytałam parskając śmiechem.
-No, nie wiem. Niby jakieś moce magiczne. Twoja mama, no…nie żyje.
-No to się zgadza. Ale na przykład… no…100 lat temu to ja nie żyłam, albo…
-No to prawda, nie żyłaś, ale…to tylko legenda. Może to nie było 1000 lat temu? –powiedziała Cassie.
-Dajcie spokój. Magiczna kraina? Czwóra przyjaciół pokona jakiegoś Sevuara?
-No na to wychodzi.
-To nie możliwe.
-No słuchajcie jest już troje przyjaciół. Tylko, że dwoje z nich nie mają magicznych mocy…-powiedział Brandon.
-Jak to trójka?
-No ja, Brandon i ty. No chyba, że nie uważasz nas za swoich przyjaciół? –zapytała zdziwiona Cassie.
-Nie no…
-No właśnie. Cassie, albo mamy jakąś ukrytą moc, albo jej nie mamy wcale.
-Wolałabym ją mieć.
-Cassie, Brandon słuchajcie. To nie może być prawda. Takie rzeczy przecież nie istnieją. Magia nie istnieje i żadna magiczna kraina.
-Nie istnieje mówisz? To jak wytłumaczysz to co się stało przed szkołą?
-No sama nie wiem.
         Nagle coś zabrzęczało. Cassie aż podskoczyła. Puknęła się w czoło i wyjęła telefon.
-W bibliotece ma się telefon wyłączony młoda damo! –krzyknęła pani Prince, która właśnie się obudziła. –Schowaj mi go natychmiast!
         Cassie posłusznie schowała telefon, ale gdy tylko pani Prince zniknęła za półką z książkami, wyjęła telefon i zaczęła czytać smsa. Gdy skończyła, minę miała raczej żałosną.
-Muszę iść. Mama mi napisała, że musimy jechać do babci. Nie wiem po co… Jakby nie mogła sama jechać. –rozejrzała się po bibliotece i powiedziała: Wypożyczcie tą książkę i pomyślcie jeszcze nad tym. Pa.
-Pa. –pożegnaliśmy ją z Brandonem.
         Brandon przyjrzał mi się uważnie, a potem spojrzał na książkę.
-Nie pozostaje nam nic innego jak posłuchać Cassie. –powiedział.
         Podszedł do bibliotekarki i poprosił, by mu wypożyczyła tą książkę.
         Byliśmy już na skraju ulicy, gdy podbiegły do nas jakieś dwie dziewczyny. Jedna była o rok starsza, a druga chodziła z nami do klasy.
-Cześć. Brandon…-zaczęła ta starsza.
-Co?
-Chciałbyś może pójść z nami no nie wiem… może do kina? Będzie nas tam z sześć osób.
-Nie, dziękuję Liso. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.
-Ja co możesz robić takiego ważnego z NIĄ? –wskazała na mnie, co mi się bardzo nie spodobało. Ta mniejsza dziewczynka nawet słówkiem się nie odezwała.
-Mamy coś do załatwienia. Coś o wiele ważniejszego niż siedzenie w kinie…z bandą bachorów. –spojrzał na tą mniejszą dziewczynę.
-Ja nie jestem bachorem! –zaperzyła się dziewczyna.
-Dobra, nie to nie. Cześć. –i obydwie odeszły.
-Chodź szybko.
-Gdzie idziemy? –zapytałam.
-Do mnie.
-Do ciebie?
-Do mnie. No chyba, że idziemy do ciebie. No, ale wiesz…nie chcę się wpraszać.
-Spoko, chodźmy do ciebie. Ja…mam mały bałagan…
         Szliśmy jeszcze kilka minut. Brandon mieszkał na ulicy Belithers Street, w bloku. Wspięliśmy się na czwarte piętro. Kluczem otworzy drzwi. W środku nikogo nie było. Mieszkanie było dużo mniejsze od jej domu, ale zadbane.  Jego pokój był cały niebieski, a na ścianach wisiały plakaty z „Igrzysk Śmierci”. Pod oknem stało biurko. Było strasznie zagracone. Na biurku leżało kilka ramek. W jednej z nich umieszczone było wydrukowane zdjęcie głównych bohaterów „Igrzysk” –Katniss i Peety. Z drugiej ramki uśmiechali się do mnie jego rodzicie . Na trzeciej machali jego dziadkowie. Dwie pozostałe były wolne.  Przy ścianie po prawej stronie łóżko.
-No...to siadaj. –powiedział zbierając ubrania z łóżka i wpychając je do szafy. Usiadłam. –No to o czym my to… a no tak. –wyjął książkę z plecaka, otworzyła na stronie z interesującą nas legendą i przeczytał sobie jeszcze raz.- Słuchaj, to wszystko może być… realne…
-Widziałeś kiedyś czary?
-Nieeee…
-No widzisz. Czary nie istnieją.
-Nie istnieją, bo w nie nie wierzysz?
-Yyy tak.
-No to się mylisz! Ja tak myślę. Inaczej tego nie wytłumaczysz.
-Dobra stop. Zakończmy ten temat, bo zaraz się pokłócimy. –powiedziałam, bo ton jego głosu stawał się coraz głośniejszy. -Lubisz Igrzyska?
-Tak, uwielbiam. Ciągle je czytam, jakbym nie mógł przestać. Mama mówi, że jestem uzależniony. -wywrócił teatralnie oczami.
-Bo może jesteś? -zapytałam, na co oboje wybuchliśmy śmiechem.
         Nagle coś zakuło mnie w żołądku. Palce paliły żywym ogniem. Zgięłam się z bólu. Przed oczami stanął mi obraz jakiegoś miasta, właściwie miasteczka, otoczonego mgłą. Po ulicach sunęły jakieś postacie, ubrane w czarne płaszcze z kapturami.
-Lily? Wszystko w porządku?
-Taak…-odpowiedziałam, chociaż naprawdę chciałabym krzyknąć „Nie! Czuję, że zaraz umrę!” –Gdzie jest łazienka?
-Pierwsze drzwi po prawo. –powiedział Brandon i przyjrzał mi się badawczo.
         Nadal mnie wszystko bolało. Piekącymi palcami nacisnęłam klamkę. Weszłam do małej, białej łazienki i przysiadłam na wannie. Złapałam się za głowę, bo myślałam, że zaraz wybuchnie: wypełniło ją jakby jakieś mistyczne brzęczenie. Znów pojawił się obraz tego miasta, ale teraz nie było zamglone, tylko jasne, pełne słońca. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki, tylko cztery smugi dymu w różnych kolorach; niebieskim, złotym, zielonym i czerwonym. Na ulicę wyszła masa ludzi, przyglądając się niebo i wykrzykując wesoło.
-Lily?
         Ocknęłam się z tej wizji i zdałam sobie strawę, że leżę w wannie, na której wcześniej siedziałam. Wygramoliłam się z wanny i stanęłam przed lustrem. Wyglądałam strasznie. Była blada jak trup, włosy miała potargane, ale na szyi miałam jakiś czerwony odcisk. Odkręciłam wodę i porządnie przemyłam twarz. Po kilku sekundach rumieńce wróciły, ale wciąż nie mogłam się otrząsnąć z tego szoku.
-Lily? Jesteś tam?- usłyszałam głos zaniepokojonego przyjaciela, który stał przed drzwiami.
-Jestem, jestem.
-Nic ci nie jest?
-Nie, nie. Jestem strasznie głodna. –dodałam wychodząc z łazienki. –Chciałam jakoś zmienić temat, bo nie miałam ochoty na tłumaczenie, wszystkiego tego, co widziałam w tym… jakby to nazwać… śnie. –Masz coś do jedzenia?
-No jasne. Chodź, poszukamy czegoś smacznego.
         Weszliśmy do dużej, przestronnej kuchni. Po prawej stronie stał mały stół, a na nim malutka, ładnie przybrana doniczka z bazylią.
-Na co masz ochotę?
-Kanapki wystarczą. Pomogę. –dodałam widząc jak Brandon próbuj pokroić ogórka.

         Szybko udało nam się zrobić stos kanapek i herbatę. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy opowiadać sobie śmieszne historie. Jakoś chciałam jak najszybciej zapomnieć o tej całej sytuacji z tą moją mocą i snem.

wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział II

Nie mogłam wstać. Najchętniej leżałabym tak cały dzień, ale szkoła sama do mnie nie przyjdzie. Tata powiedział, żebym zjadła śniadanie, a o mnie po szkole odbierze. Zsunęłam się z łóżka i powlokłam się pod prysznic. Trochę oprzytomniałam. Ubrałam się i zjadłam śniadanie (płatki na mleku, bo nic lepszego nie miałam ochoty zrobić). Już szukałam kluczy, gdy ktoś zza okna krzyknął moje imię. Zabrałam torbę i klucze i wyszłam. Przed furtką stał Brandon. Boże, co za głupek. Po co on tu przychodzi? Ja go prawie nie znam, no ale…
-Hej! Przyszedłem po ciebie.
-Widzę. –wymamrotałam. Szybko poprawiłam sobie włosy, bo przypomniałam sobie co wczoraj mówiła Cassie.
-Ładny dom.
-Dziękuję.
-Idziemy?
-Pewnie. – Szliśmy w milczeniu, ja bałam się  cokolwiek powiedzieć.
-Nie napisałaś wczoraj. Smsa. –przerwał milczenie Brandon.
-Tak, wiem.
-W takim razie nie mam twojego numeru. To niesprawiedliwe. Puść sygnał.
         Wyjęłam  swój telefon (który jak na złość wcisnął się na dno torby) i znalazłam numer chłopaka. Nacisnęłam słuchawkę.
-Dobra, mam. Dziękuję.
         Na skrzyżowaniu ulic Magnolie Street i Castle Road stała Cassie. Najwyraźniej na mnie czekała.
-Hej. –wymamrotała i wlepiła oczy w Brandona. Jedyna rzecz, która mogła się teraz wydarzyć i która by mnie ucieszyła,  to to, żeby Cassie odwróciła wzrok.
-Hej. Dołączysz do nas? –zapytałam.
-Okey.
         No i szliśmy tak do szkoły, Brandon, Cassie i ja. Uczniowie idący ulicą dziwnie się na nas gapili. Cassie najwyraźniej zadowolona, że idzie z najpopularniejszym chłopakiem w szkole, uśmiechała się do ucha do ucha. Do szkoły weszliśmy o godzinie 745. Weszłam do szatni i szybko się przebrałam.
-Gdzie mamy geografię? –zapytałam nie mając zielonego pojęcia , w której klasie odbywają się zajęcia.
-Na drugim piętrze, klasa numer 32. –powiedział Brandon.- Chodźmy.
         Poszliśmy na drugie piętro. Pod klasą numer 32 stała już gromadka dzieciaków. Zadzwonił dzwonek i usiadłam w ławce obok Brandona. Pani Norwess (uczyła nas historii i geografii) rozpoczęła lekcję. Po dziesięciu minutach lekcji, ktoś dźgnął mnie ołówkiem w plecy.
-Auu! Co? –zapytałam, odwracając się do Cassie.
         Wcisnęła mi tylko karteczkę w dłoń i szepnęła coś swojej koleżance z ławki. Napisała: KOŃCZYMY LEKCJE O 1400. IDZIEMY OD RAZU DO KAWIARNI NA JAKIEŚ CIACHO? JA STAWIAM. CO TY NA TO?
-Ja chciałem cię dziś zaprosić na kręgle…-zaczął Brandon.- No, ale nie obrażę się jeśli pójdziesz z Cassie…
-Sorki…Ona była pierwsza… -wyjąkałam. Miałam całkowity mętlik w głowie. Od wczoraj go znam, a on już mnie zaprasza na randki? I to jeszcze najpopularniejszy chłopak w szkole.
-Okey. Ale ja jutro zaklepuję popołudnie z tobą, dobra?
-Yyy…pewnie. –otrząsnęłam się z szoku, wzięłam ołówek do ręki i na odwrocie kartki napisałam: JASNE.
         Po geografii czekał mnie angielski. Siedziałam sama, bo Brandon na angielski chodzi z grupą podstawową. Lekcja była nudna, bo tylko powtarzaliśmy wiadomości z poprzedniego roku. Wykazałam się, oczywiście.
         Minęła ostatnia lekcja. Cassie i ja wychodziliśmy już ze szkoły, gdy nagle usłyszałam czyjś krzyk. Za szkołą stało kilkudziesięciu uczniów.  Pomiędzy nimi działa się jakaś akcja. Podeszłam bliżej. Stała tam jakaś czarnowłosa, niska dziewczynka o bladej twarzy i dwóch tęgich chłopaków. Jeden ją popychał, a drugi publicznie ją wyśmiewał.
-Co to za dziewczyna? –zapytałam Cassie.
-Lea Middleton. Chodzi z nami do klasy. Siedzi naprzeciwko mnie. –powiedziała.
-Dlaczego oni jej nie pomogą?! –zapytałam oburzona, bo jeden z chłopców kopnął ją z brzuch.
-Lily, wszyscy w szkole się ich boją. To są bracia Carrowowie. Ich ojciec jest dyrektorem tej szkoły. Ma wszystkich nauczycieli w kieszeni.
-Trzeba coś w tym zrobić! –powiedziałam i ruszyłam raźnym krokiem ku braciom Carrow.
-Nie, Lily! Pożałujesz tego! –krzyknęła za mną Cassie.
-Trudno. –przepchnęłam się pomiędzy tłumem. –Ej! Wy! Zostawcie ją!
         Carrowowie rozejrzeli się po tłumie, a później jeden z nich powiedział:
-Ooo…ktoś się nam sprzeciwia. Trzeba cię nauczyć kto rządzi w tej szkole.
-No więc…my! –powiedział drugi. –Wpoimy ci to do twojej rudej mózgownicy.
         Lea zerwała się z miejsca i uciekła. Pode mną kolana się ugięły, bo chłopaki ruszyli w moją stronę.
-Teraz rozkwasimy ci tą twoją uroczą buźkę.
         Byli już o stopę ode mnie. Jeden podniósł już rękę. Pięść była kilka centymetrów przed mym nosem. Świetnie, jeden dzień w szkole i już nie żyję. Nagle poczułam jakby mi ktoś wpuścił helu do płuc. Błysnęło.
***
Otworzyłam oczy. Nade mną klęczeli Brandon i Cassie.
-No dziewczyno, co to było? –zapytał chłopak.
-Co ja…takiego zrobiłam? –wymruczałam. Strasznie bolała mnie głowa.
-Lily? Ty… to było…dziwne. –powiedziała Cassie.
-Uniosłaś się… parę centymetrów nad ziemią, potem…coś błysnęło , ale to nie był taki zwykły błysk czy coś. To coś błysnęło od ciebie. I nagle ten Carrow wyleciał w powietrze. Zatrzymał się dopiero paręnaście metrów dalej.
         Zatkało mnie. Co ja niby zrobiłam? Nie, to było złe pytanie. JAK ja to zrobiłam???
-Ale…jak?
-To jest dopiero pytanie.
-Wszyscy to widzieli? –zapytałam przerażona.
-No…nie wszyscy. Jak uniosłaś się w górę to wszyscy się przestraszyli i uciekli. Carrow zabrał swojego brata i też uciekł.
-Och mój Boże…I co teraz?
-No mam nadzieję, że to wszystko się wyjaśni. –powiedział Brandon i pomógł mi wstać. -Mogę iść z wami do kawiarni?
-No pewnie. –powiedziała Cassie otrzepując mi bluzę.
-Lily! –usłyszałam głos ojca.
-O nie! –jęknęłam, bo przypomniałam sobie, że ojciec miał mnie odebrać.–Tata miał mnie odebrać. –podbiegłam do samochodu i powiedziałam –Tato, przepraszam, ale umówiłam się z kolegami. Mogę?
-Oczywiście. Znalazłaś nowych przyjaciół? Bardzo się cieszę. Może gdzieś was podwieźć?
Nie, dzięki. Przejdziemy się.
         Podeszłam do moich przyjaciół i razem poszliśmy do kawiarni „ Pod różą”. Zajęliśmy stolik przy oknie. Zamówiliśmy po coli i każdy z osobna zaczął gorączkowo rozmyślać. Za każdym razem gdy ktoś z nas coś powiedział, to jego hipoteza stawała się coraz bardziej nieprawdopodobna od poprzedniej.
-A może… -zaczęła Cassie, ale ja jej przerwałam.
-Słuchaj, to nie mam sensu. Wygadujemy głupoty.
-Dziewczyny…albo nie…to głupia legenda…
-Mów. Przynajmniej się pośmiejemy.
-Bo widzicie…kiedyś  krążyła taka legenda. Była jakaś kraina. Po kilkunastu latach miała pojawić się królowa, a potem wydać na świat córkę. Całej nie znam. Wiem tylko, że w niej było coś o magicznych zdolnościach. Królowa umarła, córka nadal żyje, a jak tak córka pozna kogoś tam, to coś tam coś.
-Hahahaha okey. Chodźmy do biblioteki. –powiedziała Cassie. –Jest za rogiem.
         No więc zapłaciliśmy za colę i poszliśmy do biblioteki. Przy wejściu siedziała jakaś starsza pani. Cassie szepnęła mi, że to pani Pince, bibliotekarka. Chyba spała, bo miała zamknięte oczy i głośno chrapała. Zaczęliśmy gorączkowo przeszukiwać półki.

-Jest! –krzyknął Brandon. –Mam ją!
__________________________________________________________________________________________________________________
Następny rozdział :) Czekam na wasze opinie.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Rozdział I

Witajcie! Jestem Lily Cullen. Niejeden pewnie będzie mnie kojarzył ze „Zmierzchem”, ale nawet tego nie lubię. Mam 15 lat. Mieszkam w Wielkiej Brytanii.  Niedawno zmarłam mi mama. Czy za nią tęsknię? Sama nie wiem. Ciągle była w delegacjach, więc nawet jej nie pamiętam. Zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach właśnie na delegacji. Został mi tylko ojciec, James. Id czasu śmierci mojej matki, chodzi strasznie załamany, nie chce z nikim rozmawiać. Ja sobie siedzę w pokoju i rozmyślam.
         Może trochę o moim wyglądzie. No więc mam długie, proste, czarne włosy. Jestem szczupła , średniego wzrostu (około 168 cm.). Mam duże, zielone oczy.
Od września mam uczęszczać do nowej szkoły. W starej zostawiłam moją ukochaną przyjaciółkę Rosalie. Byłam w klasie taką szarą myszką.
***
            Pierwszego września pojawiłam się w klasie. Moja nowa wychowawczyni, pani Norwess, jest dość tęgą, ale uprzejmą kobietą. Przedstawiła mnie klasie, co wśród uczniów wywołało okrzyki podniecenia i euforii. Pani Norwess wskazała mi miejsce koło jakiegoś blondyna, który jak się potem okazało miał na imię Brandon Wolf. Był bardzo przystojny. Miał brązowe włosy i głębokie, zielone oczy. Wysoki, około 180 centymetrów. Byłam pewna, że się zaczerwieniłam kiedy na mnie spojrzał.
-Hej. –zagadał, gdy pani Norwess zaczęła rozdawać nasze plany zajęć. –Gdzie się wcześniej uczyłaś? Jeśli oczywiście można wiedzieć. –Był bardzo miły i badawczo mi się przyglądał.
-Jasne. Uczyłam się w Londynie, w prywatnej szkole. –powiedziałam trochę speszona.
-Wow! Jakie miałaś języki?
-Angielski, francuski, hiszpański i niemiecki.
-O kurde! I ty uczyłaś się tego wszystkiego na raz?
-Tak.
-Jesteś niesamowita. U nas oprócz angielskiego jest tylko francuski, a i tak nie daję rady. Kim są z zawodu twoi rodzice?
-Mój tata jest architektem, a moja mama… była jego sekretarką. Zmarła kilka miesięcy temu.
-Bardzo mi przykro…Ej, masz francuski ze mną! –dodał spoglądając na mój plan zajęć. –Będziesz mi pomagała!
-Hahaha pewnie. Czyli u was też są grupy językowe? Zaawansowana i podstawowa?
-Tak. Chodzę do zaawansowanej na francuski chociaż nie mam pojęcia jak tego dokonałem.
-…więc możecie już iść. Zobaczymy się jutro o 800 na lekcji geografii. –przerwała nam rozmowę pani Norwess.
         Wszyscy zaczęli wychodzić z klasy. Stanęłam sobie przy parapecie chcąc zapamiętać jak najwięcej twarzy. Nagle podszedł do mnie Brandon. Stanął koło mnie i zaczął obserwować kolegów z klasy.
-Znasz już kogoś?
-Tylko ciebie.
-Masz mój numer telefonu. –podał mi karteczkę z numerem. –No wiesz…jakbyś chciała się czegoś dowiedzieć…czy coś.
-Jasne. Wielkie dzięki. Do jutra.
         Większość klasy zaraz do mnie podeszła. Zaczęli się przedstawiać, ale mówili jednocześnie i nic nie mogłam zrozumieć, a co gorsza zapamiętać.
         Szłam już do domu, gdy w połowie drogi dogoniła mnie blondwłosa dziewczyna z mojej klasy. Miała duże niebieskie oczy i była wyższa ode mnie.
-Hej. Nie przedstawiłam ci się. Jestem Cassie McLaggen. Siedzę za tobą.
-O, miło mi! –powiedziała zadowolona, że znam już więcej osób.
-Na jakiej ulicy mieszkasz?
-Na Catheries Street, a ty?
-Ulicę dalej, Magnolie Street. Chyba się spodobałaś Brandonowi.
-Co? Nie, nie.
-Oj coś czuję, że jednak tak. Bo wiesz…wszystkie dziewczyny o niego zabiegają. Gra w szkolnej drużynie siatkarzy. I wierz mi. Z żadną dziewczyną, młodszą czy rówieśnicą nie gada.
-Ze mną pewnie gadał , bo jestem nowa…
-Nie. Nicole Awards doszła rok temu. Z nią nie zamienił ani słowa.
-Na pewno jest jakieś logiczne wyjaśnienie.
-Brandon dał ci swój numer telefonu?
-No tak.
-Hehehe wiedziałam. Dobra, lecę, bo to już mój blok. Wpadnij kiedyś, to pogadamy dłużej.

-Okey. Pa.
________________________________________________________________________________________________________________________________
Rozdział wstępny. Może się wydać nudny, ale akcja rozwinie się wkrótce. No ale jak się podobał początek?