niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział III

Skupiliśmy się ciasno wokół niego. Zaczął czytać:
100 lat temu w pewnej dolinie, żyła królowa co z urody słynie. Na magii się znała jak nikt inny. Broniła swego ludu jak lwica, ale opuszczała go czasami. Księżniczka na świat przyszła. Urodę ma po mamie. Szczęśliwe to chwile były, jak pamiętam. Lecz razu pewnego zły osiłek, co potężnym Sevuarem się zwał, najechał na nasz lud. Wtem królowa wspaniała bronić go chciała, i do swojej krainy jak orzeł przyleciała. Podstępny Sevuar klątwę na nią rzucił i oto ona już nigdy nie wróci. Padła przed swymi poddanymi, martwa. Wtem krainę złowieszczy mrok ogarnia i Sevuar rządzi, niczym z mocy Czarta. Nadzieję w księżniczce pokładamy i na ratunek ją wzywamy. Jak wyrocznia wszem głosi, księżna przyjaciół z darami czarodziejskimi odnajdzie i do królestwa sprosi. A ludzie to będą wierni, waleczni i wytrwali, co za swą przyjaciółkę życie by oddali. I tylko ta czwórka cała Sevuara pokona, osobno nic nie zdziała.”
-I to niby jest o mnie, tak? –zapytałam parskając śmiechem.
-No, nie wiem. Niby jakieś moce magiczne. Twoja mama, no…nie żyje.
-No to się zgadza. Ale na przykład… no…100 lat temu to ja nie żyłam, albo…
-No to prawda, nie żyłaś, ale…to tylko legenda. Może to nie było 1000 lat temu? –powiedziała Cassie.
-Dajcie spokój. Magiczna kraina? Czwóra przyjaciół pokona jakiegoś Sevuara?
-No na to wychodzi.
-To nie możliwe.
-No słuchajcie jest już troje przyjaciół. Tylko, że dwoje z nich nie mają magicznych mocy…-powiedział Brandon.
-Jak to trójka?
-No ja, Brandon i ty. No chyba, że nie uważasz nas za swoich przyjaciół? –zapytała zdziwiona Cassie.
-Nie no…
-No właśnie. Cassie, albo mamy jakąś ukrytą moc, albo jej nie mamy wcale.
-Wolałabym ją mieć.
-Cassie, Brandon słuchajcie. To nie może być prawda. Takie rzeczy przecież nie istnieją. Magia nie istnieje i żadna magiczna kraina.
-Nie istnieje mówisz? To jak wytłumaczysz to co się stało przed szkołą?
-No sama nie wiem.
         Nagle coś zabrzęczało. Cassie aż podskoczyła. Puknęła się w czoło i wyjęła telefon.
-W bibliotece ma się telefon wyłączony młoda damo! –krzyknęła pani Prince, która właśnie się obudziła. –Schowaj mi go natychmiast!
         Cassie posłusznie schowała telefon, ale gdy tylko pani Prince zniknęła za półką z książkami, wyjęła telefon i zaczęła czytać smsa. Gdy skończyła, minę miała raczej żałosną.
-Muszę iść. Mama mi napisała, że musimy jechać do babci. Nie wiem po co… Jakby nie mogła sama jechać. –rozejrzała się po bibliotece i powiedziała: Wypożyczcie tą książkę i pomyślcie jeszcze nad tym. Pa.
-Pa. –pożegnaliśmy ją z Brandonem.
         Brandon przyjrzał mi się uważnie, a potem spojrzał na książkę.
-Nie pozostaje nam nic innego jak posłuchać Cassie. –powiedział.
         Podszedł do bibliotekarki i poprosił, by mu wypożyczyła tą książkę.
         Byliśmy już na skraju ulicy, gdy podbiegły do nas jakieś dwie dziewczyny. Jedna była o rok starsza, a druga chodziła z nami do klasy.
-Cześć. Brandon…-zaczęła ta starsza.
-Co?
-Chciałbyś może pójść z nami no nie wiem… może do kina? Będzie nas tam z sześć osób.
-Nie, dziękuję Liso. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.
-Ja co możesz robić takiego ważnego z NIĄ? –wskazała na mnie, co mi się bardzo nie spodobało. Ta mniejsza dziewczynka nawet słówkiem się nie odezwała.
-Mamy coś do załatwienia. Coś o wiele ważniejszego niż siedzenie w kinie…z bandą bachorów. –spojrzał na tą mniejszą dziewczynę.
-Ja nie jestem bachorem! –zaperzyła się dziewczyna.
-Dobra, nie to nie. Cześć. –i obydwie odeszły.
-Chodź szybko.
-Gdzie idziemy? –zapytałam.
-Do mnie.
-Do ciebie?
-Do mnie. No chyba, że idziemy do ciebie. No, ale wiesz…nie chcę się wpraszać.
-Spoko, chodźmy do ciebie. Ja…mam mały bałagan…
         Szliśmy jeszcze kilka minut. Brandon mieszkał na ulicy Belithers Street, w bloku. Wspięliśmy się na czwarte piętro. Kluczem otworzy drzwi. W środku nikogo nie było. Mieszkanie było dużo mniejsze od jej domu, ale zadbane.  Jego pokój był cały niebieski, a na ścianach wisiały plakaty z „Igrzysk Śmierci”. Pod oknem stało biurko. Było strasznie zagracone. Na biurku leżało kilka ramek. W jednej z nich umieszczone było wydrukowane zdjęcie głównych bohaterów „Igrzysk” –Katniss i Peety. Z drugiej ramki uśmiechali się do mnie jego rodzicie . Na trzeciej machali jego dziadkowie. Dwie pozostałe były wolne.  Przy ścianie po prawej stronie łóżko.
-No...to siadaj. –powiedział zbierając ubrania z łóżka i wpychając je do szafy. Usiadłam. –No to o czym my to… a no tak. –wyjął książkę z plecaka, otworzyła na stronie z interesującą nas legendą i przeczytał sobie jeszcze raz.- Słuchaj, to wszystko może być… realne…
-Widziałeś kiedyś czary?
-Nieeee…
-No widzisz. Czary nie istnieją.
-Nie istnieją, bo w nie nie wierzysz?
-Yyy tak.
-No to się mylisz! Ja tak myślę. Inaczej tego nie wytłumaczysz.
-Dobra stop. Zakończmy ten temat, bo zaraz się pokłócimy. –powiedziałam, bo ton jego głosu stawał się coraz głośniejszy. -Lubisz Igrzyska?
-Tak, uwielbiam. Ciągle je czytam, jakbym nie mógł przestać. Mama mówi, że jestem uzależniony. -wywrócił teatralnie oczami.
-Bo może jesteś? -zapytałam, na co oboje wybuchliśmy śmiechem.
         Nagle coś zakuło mnie w żołądku. Palce paliły żywym ogniem. Zgięłam się z bólu. Przed oczami stanął mi obraz jakiegoś miasta, właściwie miasteczka, otoczonego mgłą. Po ulicach sunęły jakieś postacie, ubrane w czarne płaszcze z kapturami.
-Lily? Wszystko w porządku?
-Taak…-odpowiedziałam, chociaż naprawdę chciałabym krzyknąć „Nie! Czuję, że zaraz umrę!” –Gdzie jest łazienka?
-Pierwsze drzwi po prawo. –powiedział Brandon i przyjrzał mi się badawczo.
         Nadal mnie wszystko bolało. Piekącymi palcami nacisnęłam klamkę. Weszłam do małej, białej łazienki i przysiadłam na wannie. Złapałam się za głowę, bo myślałam, że zaraz wybuchnie: wypełniło ją jakby jakieś mistyczne brzęczenie. Znów pojawił się obraz tego miasta, ale teraz nie było zamglone, tylko jasne, pełne słońca. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki, tylko cztery smugi dymu w różnych kolorach; niebieskim, złotym, zielonym i czerwonym. Na ulicę wyszła masa ludzi, przyglądając się niebo i wykrzykując wesoło.
-Lily?
         Ocknęłam się z tej wizji i zdałam sobie strawę, że leżę w wannie, na której wcześniej siedziałam. Wygramoliłam się z wanny i stanęłam przed lustrem. Wyglądałam strasznie. Była blada jak trup, włosy miała potargane, ale na szyi miałam jakiś czerwony odcisk. Odkręciłam wodę i porządnie przemyłam twarz. Po kilku sekundach rumieńce wróciły, ale wciąż nie mogłam się otrząsnąć z tego szoku.
-Lily? Jesteś tam?- usłyszałam głos zaniepokojonego przyjaciela, który stał przed drzwiami.
-Jestem, jestem.
-Nic ci nie jest?
-Nie, nie. Jestem strasznie głodna. –dodałam wychodząc z łazienki. –Chciałam jakoś zmienić temat, bo nie miałam ochoty na tłumaczenie, wszystkiego tego, co widziałam w tym… jakby to nazwać… śnie. –Masz coś do jedzenia?
-No jasne. Chodź, poszukamy czegoś smacznego.
         Weszliśmy do dużej, przestronnej kuchni. Po prawej stronie stał mały stół, a na nim malutka, ładnie przybrana doniczka z bazylią.
-Na co masz ochotę?
-Kanapki wystarczą. Pomogę. –dodałam widząc jak Brandon próbuj pokroić ogórka.

         Szybko udało nam się zrobić stos kanapek i herbatę. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy opowiadać sobie śmieszne historie. Jakoś chciałam jak najszybciej zapomnieć o tej całej sytuacji z tą moją mocą i snem.

1 komentarz:

  1. Świetny blog! Dziś (przed chwilą) zaczęłam czytać :)
    Miałam tylko na chwilę zajrzeć, żeby zobaczyć o czym teraz w ogóle piszesz, ale jak tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział... powiem jedno: blog baaardzo wciąga, a to duży plus :)
    Życzę dużo weny i pozdrawiam
    ~panna Weasley

    OdpowiedzUsuń