Skupiliśmy
się ciasno wokół niego. Zaczął czytać:
„100 lat temu w pewnej dolinie, żyła królowa co z urody słynie. Na
magii się znała jak nikt inny. Broniła swego ludu jak lwica, ale opuszczała go
czasami. Księżniczka na świat przyszła. Urodę ma po mamie. Szczęśliwe to chwile
były, jak pamiętam. Lecz razu pewnego zły osiłek, co potężnym Sevuarem się
zwał, najechał na nasz lud. Wtem królowa wspaniała bronić go chciała, i do
swojej krainy jak orzeł przyleciała. Podstępny Sevuar klątwę na nią rzucił i
oto ona już nigdy nie wróci. Padła przed swymi poddanymi, martwa. Wtem krainę
złowieszczy mrok ogarnia i Sevuar rządzi, niczym z mocy Czarta. Nadzieję w
księżniczce pokładamy i na ratunek ją wzywamy. Jak wyrocznia wszem głosi, księżna
przyjaciół z darami czarodziejskimi odnajdzie i do królestwa sprosi. A ludzie
to będą wierni, waleczni i wytrwali, co za swą przyjaciółkę życie by oddali. I
tylko ta czwórka cała Sevuara pokona, osobno nic nie zdziała.”
-I to
niby jest o mnie, tak? –zapytałam parskając śmiechem.
-No,
nie wiem. Niby jakieś moce magiczne. Twoja mama, no…nie żyje.
-No
to się zgadza. Ale na przykład… no…100 lat temu to ja nie żyłam, albo…
-No
to prawda, nie żyłaś, ale…to tylko legenda. Może to nie było 1000 lat temu?
–powiedziała Cassie.
-Dajcie
spokój. Magiczna kraina? Czwóra przyjaciół pokona jakiegoś Sevuara?
-No
na to wychodzi.
-To
nie możliwe.
-No
słuchajcie jest już troje przyjaciół. Tylko, że dwoje z nich nie mają
magicznych mocy…-powiedział Brandon.
-Jak
to trójka?
-No ja,
Brandon i ty. No chyba, że nie uważasz nas za swoich przyjaciół? –zapytała
zdziwiona Cassie.
-Nie
no…
-No
właśnie. Cassie, albo mamy jakąś ukrytą moc, albo jej nie mamy wcale.
-Wolałabym
ją mieć.
-Cassie,
Brandon słuchajcie. To nie może być prawda. Takie rzeczy przecież nie istnieją.
Magia nie istnieje i żadna magiczna kraina.
-Nie
istnieje mówisz? To jak wytłumaczysz to co się stało przed szkołą?
-No
sama nie wiem.
Nagle coś zabrzęczało. Cassie aż
podskoczyła. Puknęła się w czoło i wyjęła telefon.
-W bibliotece
ma się telefon wyłączony młoda damo! –krzyknęła pani Prince, która właśnie się
obudziła. –Schowaj mi go natychmiast!
Cassie posłusznie schowała telefon, ale
gdy tylko pani Prince zniknęła za półką z książkami, wyjęła telefon i zaczęła
czytać smsa. Gdy skończyła, minę miała raczej żałosną.
-Muszę
iść. Mama mi napisała, że musimy jechać do babci. Nie wiem po co… Jakby nie
mogła sama jechać. –rozejrzała się po bibliotece i powiedziała: Wypożyczcie tą
książkę i pomyślcie jeszcze nad tym. Pa.
-Pa.
–pożegnaliśmy ją z Brandonem.
Brandon przyjrzał mi się uważnie, a
potem spojrzał na książkę.
-Nie
pozostaje nam nic innego jak posłuchać Cassie. –powiedział.
Podszedł do bibliotekarki i poprosił,
by mu wypożyczyła tą książkę.
Byliśmy już na skraju ulicy, gdy
podbiegły do nas jakieś dwie dziewczyny. Jedna była o rok starsza, a druga
chodziła z nami do klasy.
-Cześć.
Brandon…-zaczęła ta starsza.
-Co?
-Chciałbyś
może pójść z nami no nie wiem… może do kina? Będzie nas tam z sześć osób.
-Nie,
dziękuję Liso. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.
-Ja
co możesz robić takiego ważnego z NIĄ? –wskazała na mnie, co mi się bardzo nie
spodobało. Ta mniejsza dziewczynka nawet słówkiem się nie odezwała.
-Mamy
coś do załatwienia. Coś o wiele ważniejszego niż siedzenie w kinie…z bandą
bachorów. –spojrzał na tą mniejszą dziewczynę.
-Ja
nie jestem bachorem! –zaperzyła się dziewczyna.
-Dobra,
nie to nie. Cześć. –i obydwie odeszły.
-Chodź
szybko.
-Gdzie
idziemy? –zapytałam.
-Do
mnie.
-Do
ciebie?
-Do
mnie. No chyba, że idziemy do ciebie. No, ale wiesz…nie chcę się wpraszać.
-Spoko,
chodźmy do ciebie. Ja…mam mały bałagan…
Szliśmy jeszcze kilka minut. Brandon
mieszkał na ulicy Belithers Street, w bloku. Wspięliśmy się na czwarte piętro.
Kluczem otworzy drzwi. W środku nikogo nie było. Mieszkanie było dużo mniejsze
od jej domu, ale zadbane. Jego pokój był
cały niebieski, a na ścianach wisiały plakaty z „Igrzysk Śmierci”. Pod oknem
stało biurko. Było strasznie zagracone. Na biurku leżało kilka ramek. W jednej
z nich umieszczone było wydrukowane zdjęcie głównych bohaterów „Igrzysk”
–Katniss i Peety. Z drugiej ramki uśmiechali się do mnie jego rodzicie . Na
trzeciej machali jego dziadkowie. Dwie pozostałe były wolne. Przy ścianie po prawej stronie łóżko.
-No...to
siadaj. –powiedział zbierając ubrania z łóżka i wpychając je do szafy.
Usiadłam. –No to o czym my to… a no tak. –wyjął książkę z plecaka, otworzyła na
stronie z interesującą nas legendą i przeczytał sobie jeszcze raz.- Słuchaj, to
wszystko może być… realne…
-Widziałeś
kiedyś czary?
-Nieeee…
-No
widzisz. Czary nie istnieją.
-Nie
istnieją, bo w nie nie wierzysz?
-Yyy
tak.
-No
to się mylisz! Ja tak myślę. Inaczej tego nie wytłumaczysz.
-Dobra
stop. Zakończmy ten temat, bo zaraz się pokłócimy. –powiedziałam, bo ton jego
głosu stawał się coraz głośniejszy. -Lubisz Igrzyska?
-Tak,
uwielbiam. Ciągle je czytam, jakbym nie mógł przestać. Mama mówi, że jestem
uzależniony. -wywrócił teatralnie oczami.
-Bo
może jesteś? -zapytałam, na co oboje wybuchliśmy śmiechem.
Nagle coś zakuło mnie w żołądku. Palce
paliły żywym ogniem. Zgięłam się z bólu. Przed oczami stanął mi obraz jakiegoś
miasta, właściwie miasteczka, otoczonego mgłą. Po ulicach sunęły jakieś
postacie, ubrane w czarne płaszcze z kapturami.
-Lily?
Wszystko w porządku?
-Taak…-odpowiedziałam,
chociaż naprawdę chciałabym krzyknąć „Nie! Czuję, że zaraz umrę!” –Gdzie jest
łazienka?
-Pierwsze
drzwi po prawo. –powiedział Brandon i przyjrzał mi się badawczo.
Nadal mnie wszystko bolało. Piekącymi
palcami nacisnęłam klamkę. Weszłam do małej, białej łazienki i przysiadłam na
wannie. Złapałam się za głowę, bo myślałam, że zaraz wybuchnie: wypełniło ją
jakby jakieś mistyczne brzęczenie. Znów pojawił się obraz tego miasta, ale
teraz nie było zamglone, tylko jasne, pełne słońca. Na niebie nie było widać
ani jednej chmurki, tylko cztery smugi dymu w różnych kolorach; niebieskim,
złotym, zielonym i czerwonym. Na ulicę wyszła masa ludzi, przyglądając się
niebo i wykrzykując wesoło.
-Lily?
Ocknęłam się z tej wizji i zdałam sobie
strawę, że leżę w wannie, na której wcześniej siedziałam. Wygramoliłam się z
wanny i stanęłam przed lustrem. Wyglądałam strasznie. Była blada jak trup,
włosy miała potargane, ale na szyi miałam jakiś czerwony odcisk. Odkręciłam
wodę i porządnie przemyłam twarz. Po kilku sekundach rumieńce wróciły, ale
wciąż nie mogłam się otrząsnąć z tego szoku.
-Lily?
Jesteś tam?- usłyszałam głos zaniepokojonego przyjaciela, który stał przed
drzwiami.
-Jestem,
jestem.
-Nic
ci nie jest?
-Nie,
nie. Jestem strasznie głodna. –dodałam wychodząc z łazienki. –Chciałam jakoś
zmienić temat, bo nie miałam ochoty na tłumaczenie, wszystkiego tego, co
widziałam w tym… jakby to nazwać… śnie. –Masz coś do jedzenia?
-No
jasne. Chodź, poszukamy czegoś smacznego.
Weszliśmy do dużej, przestronnej
kuchni. Po prawej stronie stał mały stół, a na nim malutka, ładnie przybrana
doniczka z bazylią.
-Na
co masz ochotę?
-Kanapki
wystarczą. Pomogę. –dodałam widząc jak Brandon próbuj pokroić ogórka.
Szybko
udało nam się zrobić stos kanapek i herbatę. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy
opowiadać sobie śmieszne historie. Jakoś chciałam jak najszybciej zapomnieć o
tej całej sytuacji z tą moją mocą i snem.
Świetny blog! Dziś (przed chwilą) zaczęłam czytać :)
OdpowiedzUsuńMiałam tylko na chwilę zajrzeć, żeby zobaczyć o czym teraz w ogóle piszesz, ale jak tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział... powiem jedno: blog baaardzo wciąga, a to duży plus :)
Życzę dużo weny i pozdrawiam
~panna Weasley